Parafia Polskokatolicka w Krzykawie -Małobądzu


Idź do treści

Menu główne:


Gminne Legendy i Anegdoty

W naszej Małej Ojczyźnie > Centrum Kultury

Legendy z terenu naszej Gminy


Przygoda z duchem

W Krzykawce, nie opodal dziewiętnastowiecznego dworku, są zarośla zwane „Zamczyskami". Podanie głosi, że dawno temu było tu grodzisko, a w nim mieszkał rycerz. Miał piękne konie ze złotą uprzężą. Ale oto cała stajnia wraz z bezcenną wprost uprzężą zapadła się pod ziemię w nieznanych nikomu okolicznościach. W każdym bądź razie kroniki o tym fakcie milczą, wieść o zdarzeniu przetrwała jednak w legendzie. Pan Sikora, mieszkaniec Krzykawki, postanowił uprząż odszukać. Któregoś dnia, w samo południe udał się wraz z kolegą na domniemane miejsce zatraty skarbu. Posługując się długimi, odpowiednio zaostrzonymi prętami, wszczęli poszukiwania. Pręty łatwo zagłębiały się w bagnistym gruncie, aż tu nagle ukazał się ich oczom duch w postaci meduzy, czujnie pilnujący skarbu. Był wielkości świniaka. Nie miało toto ani nóg, ani głowy. Nieustraszeni poszukiwacze szybko wyjęli ostre pręty z ziemi i kilkakrotnie zdzielili nim pokracznego stwora, który bezgłośnie i spiesznie oddalił się i rozpłynął w powietrzu... Zaraz potem zerwało się wietrzysko, wysokie buki na wzniesieniu otoczonym bagnistą fosą huczały a huczały. Chociaż byli to ludzie znani z odwagi (żadne tam ułomki, ani trzęsiportki), poszukiwaczy ogarnął strach. Chyżo, coraz chyżej, wiali ku wiosce. Od tej pory nikt już nie myśli o odszukaniu skarbu. A duch, jak każdy porządny duch, strzeże go zazdrośnie...

(Opowiedział: Józef Piaskowski, zapisał: Józef Liszka)


Objaśnienie:

Meduza - w mitologii greckiej jedna z trzech Gorgon, wyobrażana z twarzą dziewczyny z wężami zamiast włosów, o spojrzeniu zamieniającym żywe istoty w kamień.


O podstępnym karczmarzu z Ujkowa Starego


Starsi mieszkańcy Ujkowa Starego pamiętają... Na drewnianej konstrukcji zawieszony był ogromny dzwon, którego doniosły głos ostrzegał całą okolicę na wypadek pożaru lub jakiego innego nieszczęścia. Obwieszczał również o ważnych wydarzeniach. Jego dźwięki podobno skutecznie rozpędzały chmury gradowe. Obok dzwonu stały dwie stare karczmy, aż dwie, bo przebiegał tędy ważny szlak komunikacyjny z Olkusza do Sławkowa. Budynek jednej z karczm zachował się aż do lat siedemdziesiątych naszego stulecia. I byłaby się na tym zakończyła historia sędziwej sławetnej karczmy, gdyby podczas jej rozbiórki nie natrafiono na szkielet człowieka. Mieszkańcy Ujkowa, jak to zwykle bywa w takich zagadkowych przypadkach, popuścili wodze fantazji i dopowiedzieli sobie po swojemu dzieje odnalezionego dziwnym trafem kościotrupa. Twierdzą mianowicie, że niegdysiejszy karczmarz przenocował ongiś bogatego podróżnego, ograbił go i niecnie zamordował, łapczywie pożądając jego mienia. Karczma już nie istnieje, a legenda o niej wciąż żyje i trwa.

(Opowiedział: Zbigniew Adamczyk, zapisał: Józef Liszka)


Legenda o powstaniu Krzykawki


Z dawien dawna w naszej okolicy krąży sobie wśród ludzi taka sobie legenda o powstaniu wioski i jej nazwy. Wszystko zaś miało się zacząć od stawideł, czyli zmyślnie ręką ludzką uczynionych stawów, które od północnej strony poczynając spiętrzały wodę w jarach i kaskadami opadały od Zamczysk aż po Białą Przemszę w Chwaliboskim. Gdzieś chyba przed tysiąc pięćsetnym rokiem wzdłuż tychże stawów rozciągała się rybacka osada. Wędrowiec lub przechodzień daremnie dopytywałby się, jak zwie się to siedlisko kmiotków upartych i rybaków, ponieważ żadna nazwa doń jeszcze nie przylgnęła. Ludziska trudzili się w pocie czoła, ażeby ugory przemienić w uprawne pola, lecz ich harówka niewielki przynosiła plon, dlatego może zajęli się również hodowlą i odłowem ryb we własnoręcznie uskutecznionych stawach i w czystych wodach Białej Przemszy, przez zwykły chłopski upór nie zaniedbując zresztą mało wydajnej uprawy wąskich pasm polnej ziemi. Od zachodu i północy szumiały gęste bory. Nad brzegami stawów patroszono, oskrobywano i wędzono odłowione sieciami ryby, odpadki pozostawiając zwierzynie leśnej i ptactwu. Co tylko w lesie węszyło za żerem lub machało w powietrzu skrzydłami, przybywało tu, ażeby się najeść, gdy rybacy ukończą robotę. Wśród ptactwa przeważały kruki, wrony i wrzaskliwe kawki. Żerowało toto aż do zapadnięcia zmroku, kracząc jak najęte. Najgłośniej - hen, hen daleko... - rozlegał się w wieczornej ciszy krzyk kawek. Mawiano więc w okolicy: - Słyszysz, kumie, krzyk kawek!
Tak oto osadę rybacką, a później wioskę, nazwano: KRZY-K-AWKA.

(Opowiedział: Ryszard Krzystański, zapisał: Józef Liszka)


Bolesławski okrutnik

Legenda niesie, że właściciel Bolesławia, hrabia H. był okrutnikiem. W Budapeszcie miał przegrać w karty swoją żonę, którą w Paryżu wykupiła rodzina. Jeden raz w tygodniu przyjmował skargi i zażalenia swych poddanych, którzy musieli na kolanach iść od bolesławskiej drogi aż do ganku dworskiego, w którym zasiadał. Podobno ksiądz nie mógł rozpocząć mszy świętej, jeżeli państwo H. nie zajęli miejsca przed ołtarzem. Za wszelkie przewinienia hrabia karał osobiście swoją laską. Musiał to być człowiek uciążliwy dla poddanych, gdyż zginął w tajemniczych okolicznościach. Legenda mówi, że został napadnięty przez bandytów, którzy rozpruli mu brzuch, a jelitami okrutnika, na ile ich starczyło, opasali „bolesławską kamienicę".

Tak to, niestety, „okrucieństwo okrucieństwem się odciska".

(Opowiedział: Tadeusz Jeziorowski, zapisał: Józef Liszka)


Podanie o kapliczce „Boża Męka” w Krzykawce


Dawno, bardzo dawno temu, w pięknym dworku w Krzykawce żył sobie jaśnie pan dziedzic z młodą, urodziwą żoną i miłym synkiem. Panu również nie brakowało urody, gospodarny był, ale miał jedną paskudną wadę: nikomu nie przepuścił, nie znał żadnej litości, ani współczucia. Pewnego pięknego dnia siedział sobie wygodnie przy oknie dworku, skąd rozlegał się luby widok na jego włości, obfitujące we wszelakie dobro. Wpadła mu do głowy osobliwa myśl. Nie zwlekał ani chwili, jako że zawsze dufnie podążał za własną myślą. Kazał zaraz wyznaczyć kawał gruntu i umieścić na nim przemyślne narzędzie tortur. Stał więc tam słup, do którego przywiązywano skazańców, iżby wymierzyć im dolegliwą chłostę. Były dyby, w które zakuwano rzeczywistych lub domniemanych winowajców, aby tak w bezruchu i boleśnie skrępowani wystawali całymi dniami i nocami na deszczu i na mrozie, niezależnie od pory dnia, roku i pogody. Dumny był ze swego pomysłu, obnosił się nim wśród panów braci. Napuszony i nieludzko bezwzględny, sam chodził doglądać zadawanych kaźni, z rękami założonymi do tyłu, wsłuchując się z rozkoszą godzinami jęki i krzyki poddanych. Daremnie wołali o litość. Duma nie trwała jednak długo. Dziedzic zachorował na mało znaną chorobę, bo i nie lada wyuzdanym był rozpustnikiem. Nie przepuścił żadnej urodziwej dzieweczce. Toteż lękały się i stroniły od niego, jak która mogła. Po śmierci dziedzica majątkiem zarządzała młoda wdowa, wychowując syna na porządnego człowieka. Narzędzia tortur poleciła pani rozebrać i zniszczyć. Pamięć o zadawanych mękach i złym dziedzicu pozostała jednak w Krzykawce na długo. Ludzie mówili, że gdy tylko zawiał silniejszy wiatr, to echo krzyków i jęki katowanych słychać było w całej okolicy. Młody dziedzic polecił więc zbudować kapliczkę w miejscu dawnych tortur, a wzgórze, na którym stanęła, poświęcić. Krzyki i jęki ustały, a kapliczkę nazwano „Bożą Męką". Niektórzy twierdzą, że nazwa Krzykawki pochodzi od krzyków tak niecnie umęczonych...

(Opowiedziała: Marianna Czekaj, spisał: Edward Gawarecki)


Zamarła kopalnia

Zwała się Kukliną Górą (od wschodniej strony Krążka). Od dawana była zapadliskiem. I kto wie, jak długo stałaby pusto, gdyby nie zjawił się w mieście gwarek Sztencel, który ją, wraz z Bonką i Kmiotkiem, także gwarkami, zafrysztował w wigilię św. Barbary roku 1574. Dziw ogarnął miejscowych gwarków, gdy się dowiedzieli, że znalazł się amator na zamarłą kopalnie, stojącą od wieku całego pusto i przez każdego omijaną jak coś urocznego. Na drugi dzień po zafrysztowaniu, Sztencel wraz ze wspólnikami ruszył do kopalni. W chwili, gdy zbliżał się do niej, ujrzał nad jej szybem najpierw kręcące się tumany piachu, a następnie smukłą postać kobiecą, ubraną w powłóczyste suknie, z koroną na głowie, dzierżącą w ręce miecz. Postać właśnie wstępowała do zapadłej kopalni. Jednocześnie Sztencel usłyszał szept: „Nie obawiaj się! Ponieważ poniesiesz dużo trudu, chcę zapewnić cię, że nie pójdzie on na marne, gdyż pracując wytrwale znajdziesz bogatą żyłę kruszcu, o jakiej nikomu jeszcze się nie śniło. Z pierwszej bryły srebra, jaką znajdziesz, każ wykuć statuę św. Barbary i ofiaruj ją kościołowi św. Jana pod Olkuszem". W pierwszej chwili Sztencel przeraził się, lecz potem ochłonął i wziął się do roboty. Kopał tydzień, kopał miesiąc, a tu nic. Kopał jeszcze miesiąc, lecz już sam, gdyż zniechęceni wspólnicy dawno go opuścili. Kopał kwartał i znów bez rezultatu. Wydawszy ostatnie grosze, widząc, że do domu jego pcha się bieda drzwiami i oknami, postanowił odebrać sobie życie, skacząc do głębokiego szybu własnej kopalni. Wyszedłszy rano z domu, udał się w stronę kopalni. Gdy znalazł się w pobliżu szybu, usłyszał szept: -„Wytrwaj, już niedługo! Pamiętaj o posągu Św. Barbary!" Zdziwiony Sztencel przystanął, obejrzał się na wszystkie strony, lecz nikogo nie dostrzegł. Postał chwilę w zamyśleniu, a potem zszedł do kopalni i rozpoczął kopanie.

I znów kopał kilka godzin bez rezultatu. Już miał porzucić pracę, gdy jakaś siła podniosła mu rękę z oskardem, który następnie spadając na skałę rozłupał ją na kilka części. Spod gruzu, przy świetle łuczywa, coś błysnęło. Jeszcze kilka uderzeń oskardem i oto oczom Sztencla ukazała się ogromna bryła kruszcu srebra, taka, że jej z miejsca ruszyć nie mógł. Uradowany niezmiernie, pobiegł po żonę do domu. Przy jej pomocy wydobył bryłę srebra na wierzch. Po jej wydobyciu okazało się, że pod nią leżą następne i coraz to większe. W jednej chwili Sztencel stal się bogaczem. Pomny jednak słów tajemniczej postaci kobiecej, z pierwszej bryły wykuł statuę św. Barbary, którą ustawił w kościele św. Jana w Starym Olkuszu. Widzieć ją tam można było przez długie lata. Z chwilą, gdy kościółek wraz z posążkiem zawalił się, skończyła się świetność Kuklinej Góry.

Marian Kantor -Mirski


Dziwna leszczyna pod Laskami

Byłem trzeźwy, przytomny na ciele i duchu, gdy któregoś dnia, któregoś tam roku wracałem z Lasek do Krzykawy. Rozmyślałem sobie o jakichś sprawach domowych - opowiadał znajomy - Wtem cóż to? Widzę, wyraźnie na obie gały, że leszczyna rosnąca przy drodze - płonie. Najzwyczajniej sobie płonie, jak ów biblijny krzak ognisty chyba. Toż to niemożebne - myślę sobie - żywe, gęsto ulistnione drzewo, w biały, dżdżysty dzień, pali się jasnym płomieniem... To wręcz niesamowite! Obejrzałem się dookoła, ani żywej duszy. Zdjął ci mnie strach i nie oglądając się dłużej za siebie, popędziłem co tchu do chałupy. Innym znów razem przechodzę mimo tej samej leszczyny. Pasła się tam krowa, przeżuwając spokojnie, co sobie uskubała. Pewnie nie zwróciłbym na nią uwagi, gdyby z jej rogów nie zwisał jakiś dziwny łańcuch, który wlokła za sobą, i który błyszcząc dźwięczał metalicznie jak szczere złoto! Toż to nieprawdopodobne, ażeby gospodarz uwiązał krowę na tak drogocennym łańcuchu! Postanowiłem tedy dociec i przekonać się z bliska, czy to łańcuch rzeczywiście ze złota. Zbliżyłem się cichcem do krowy, łańcuch miałem tuż, tuż... w zasięgu ręki... i cóż to? Ku mojemu osłupieniu: ani krowy, ani łańcucha, rozpłynęły się na moich oczach, jak dym. Poczułem, że włosy na głowie stoją mi dęba, przeto tak szybko, jak tylko mogłem, pogoniłem na złamanie karku ku chałupie. Gdy teraz tamtędy przechodzę, na wszelki wypadek omijam leszczynę z daleka.

(Opowiedział: Józef Kocjan (junior), zapisał: Józef Liszka)


O Plebanie z plebańskiego

Dawno temu, tak dawno, że pradziadek mojego ojca usłyszał to od swego pradziadka, nie było w Krzykawie lasu, łysin ani bagnisk, tylko uprawne pola. A należały te pola do złego plebana, który bardzo gnębił chłopów. Ich rękoma wykarczował las tak, że zostały same pniaki. Sześć dni w tygodniu chłopi pracowali na „plebańskim". Tylko nocami i w święta trudzili się na własnych poletkach. Taki pańszczyźniany żywot gorszy był od zmory. O prawdziwości klechdy zaświadczają zachowane do dzisiaj takie nazwy, jak Pniaki, Plebańskie, Zmorzysko, chociaż przetrwały i inne dowody...
Chleb ma jednak rogi. Plebanowi za mało było dostatków, zadbał przeto o inne przyjemności i rozkosze. Nie za blisko rzeki, ale i nie za daleko, pobudował ustronny dworek, do którego sprowadzał najurodziwsze chłopskie córki. Żadna z uprowadzonych dziewcząt nie ujrzała już świata bożego. Chłopi mieli dość tych bezeceństw, lecz jak porwać się na pana chronionego nie tylko przez sługi, ale i szatą duchowną?

- Oby go piekło pochłonęło! - wołali chłopi, gniewnie wznosząc ręce ku niebu.

Ulitował się nad ich niedolą diabeł Boruta:

- Pomogę wam, ale ten, który pójdzie ze mną, aby być świadkiem zasłużonej kary plebana, będzie ci mój!
Tak rzekł Boruta, stojąc pewnego razu przed chłopami. Znalazł się wśród nich odważny i gotowy na najgorsze, na imię miał Kuba.
W piekle nie będzie mi gorzej niż na ziemi! - zawołał.

Podpisał cyrograf diabelski własną krwią, a przed północą wyszedł z chaty.

I usłyszeli ludzie najpierw wielki a złowieszczy szum, jakby tysiące ptaków leciało, potem jakieś krakanie, wreszcie... wreszcie błysnął ogień. Gdy zaświeciło słonko, chłopi całą gromadą pobiegli pod tajemny dworek. Zaginął po nim wszelki ślad, zapadł się pod ziemię z kretesem, a woda zabarwiona krwią pomordowanych zalała go zupełnie. Stąd rude bagno na łąkach przy Białej nazwano Trzęsawicą. Pomiędzy „Trzęsawicą" a „Piekiełkiem" jest lasek, zwany Twardą Kępą. To właśnie tutaj miał stać ów legendarny dworek plebańskiej rozwiązłości i zbrodniczego występku.

(Adolf Lekki)


Górnicy Zakładów Górniczo – Hutniczych „Bolesław” o Skarbniku

Bolesławskich górników, starszych zwłaszcza, cechował i cechuje spory dar fantazji. Tajemnicza niezwykłość pracy w podziemiu i czyhające tam niebezpieczeństwa pobudzały wyobraźnię. Stąd mamy tyle barwnych opowieści o Skarbniku, o tym, jak zjawiał się niespodziewanie, wspomagał uczciwych i pracowitych lub ostrzegał przed nieszczęściem. Górnicy mówią, że jak Skarbnik ładuje, to będzie „krusiec", a jak piłuje drzewo i buduje, czyli „oluje", to trzeba zmykać póki czas, bo zapowiada to katastrofę. Skarbnika „widział" jeszcze stary Roman Lubaszka, na pół oślepły Homer, niezrównany bajarz i gawędziarz (jak sam mawiał: „Od pirytów zaniewidział"). On to na własne oczy miał oglądać, jak „wietrzą" się skarby i namawiał Probierza, ażeby razem poszli ich szukać. Jeden ze Żmudów wspomniał, jak na „Triumwiracie" przed zawaleniem się przodka ukazał się Skarbnik w postaci sztygara. A sztygar tego właśnie dnia przebywał przecież daleko poza kopalnią. Kondek z Bukowna opowiadał ze swadą, jak dwóch bolesławskich górników, Grzybek i Kaliś, słyszało raz wyraźnie, że tu koło nich ktoś drzewo „oluje", choć nikogo w pobliżu nie było. Po odstrzeleniu dynamitowych ładunków od przodka z szumem lunęła woda. Uciekając, dopadli pochylni, a woda za nimi. Kiedy już drogi odwrotu nie było, wskoczyli na drewniany wózek, jakich dawniej używali, zrobili z desek pomost i tam przez dziewięć dni leżeli, zanim nadeszła pomoc. Pewnikiem, gdyby nie ostrzenie Skarbnika, byłoby po nich...

(Z opowieści obiegowych miejscowych górników)


O odwiedzinach Skarbnika w Podlipiu

Pewnego razu, o godzinie dwunastej w nocy, mąż pani Krystyny wyszedł sobie na podwórze, ażeby się przewietrzyć. Koło stodoły dostrzegł wówczas pewnego pana, którego przedtem nie spotkał, ani nie poznał. Nieznajomy poprosił go o przyniesienie lampy naftowej. Gospodarz uczynnię spełnił jego prośbę, a gdy mu ją podawał, zauważył na ręce przybysza kawałek cielęcej skóry, zamiast skóry ludzkiej. Gdy nieznajomy wziął lampę, płomień zgasł jak zdmuchnięty. Gospodarz poszedł do domu po zapałki, a gdy wrócił, nikogo już koło stodoły nie zastał. Ciekaw, czy nieznajomy pozostawił gdzie jakie ślady, schylił się i zobaczył wyraźnie odbite w glinie krowie kopyta, prowadzące prosto do furtki... Opowiedział o swojej przygodzie żonie i teściowej. Długo rozważali, kto też mógł w tajemniczy sposób nawiedzać nocą ich zagrodę. Gdy wszelkie domysły chybiały, doszli w końcu do wniosku, że nieznajomym był pewnikiem nie kto inny, jeno... Skarbnik!

(Opowiedziała: Maria Łaskawiec, zapisał: Józef Liszka)



Anegdoty

Koza w kopalni

Pod koniec pierwszej wojny światowej kopalnia rudy żelaza „Triumwirat" w Krzykawie zatrudniała ponad 400 pracowników i wydobywała dwa tysiące ton limonitu. Była ona zbawienna dla wielu biednych rodzin. Na dole w kopalni pracowali wyłącznie mężczyźni, na powierzchni pracowały również kobiety. Znalazła tu pracę m.in. szesnastoletnia dziewczyna z biednej rodziny z pobliskiej wioski. Kiedy o tym dowiedziała się jej babcia, to z krzykiem przybiegła do swojej córki: Andziu! Bój się Boga! Takie dziecko dałaś do roboty do szybu - biadoliła. - A co mam robić jak na chleb ni ma, sześcioro dzieci w chałupie, a Jakub hań ino ducha wyzionąć, leży chorowity i co ino pluje krwią. Nasza Maruskowa powiadają, że to pewnikiem suchoty. Codziennie rankiem dziewczyna biegła przez wysoko zarośnięte miedze pod Krzykawę, aby zarabiać na chleb. Dozorcą był Andrzej Lekki, mądry i dobry człowiek. Ona choć była szczupłą, ale wyrośniętą dziewczyną pracowała ofiarnie przy wyciąganiu urobku. Pracowała z równie młodym Ignasiem Daneckim. Lubiana była przez wszystkich, a szczególnie przez Ignasia. Po kilku tygodniach pracy cieszyła się, że mogła trochę pomóc rodzinie. Stać ją było nawet na kupno butów. Żyd Lichtik ze Sławkowa sprzedał jej świąteczne buty. Wracając z takim niezwykłym zakupem przystawała i z wielką radością je podziwiała. - Pochwalę się mamie. Tata na pewno się ucieszy. Biegła przez las do domu coraz szybciej, a kiedy już była blisko usłyszała śpiew „U drzwi Twoich stoję Panie, czekam na Twe zmiłowanie...", to właśnie przed ich domem zobaczyła klęczących sąsiadów. Przyklękła i ona. Boże! Mój tato? Westchnęła głęboko. A kiedy z domu wyszedł ksiądz z wiatykiem na piersiach, wpadła jak szalona do domu, dobiegła do łóżka, na którym leżał blady ojciec. -Tato, tatusiu już ci pewno lepiej, będziesz zdrowy - powiedziała z dziewczęcą czułością. - Zobacz, kupiłam sobie buty. Popatrzył na nią i pogładził po głowie. - Moje dziecko - rzekł cicho. Kiedy rankiem wychodziła do pracy ojciec pożegnał ją uśmiechem. Pewnego dnia sąsiad Antoni na pole przylegające do szybiku przyprowadził dwie kozy na wypas. Jedną przywiązał na drewnianym kołku, a druga mniejsza pasła się biegając przy nim. - Nie podganiajcie blisko bo jeszcze do szybiku wleci - ostrzegał Ignaś. Ledwo dokończył zdanie, a do Antoniego podbiegł jego piesek Bryłek. - A ty, psio jucho! Toć jo cie uwiązoł, a tyś się mi zerwała! Pies z radością biega i skacze koło gospodarza, kozy zaczęły skakać w kółko, pies szczekał, harmider niesamowity. Nagle mniejsza koza podbiegła do szybu i jednym susem znalazła się w środku. Na szczęście już prawie na powierzchni był cebrzyk - kibel jak go nazwali - z urobkiem. Ignaś chcąc odpędzić kozę wylądował na dnie szybu. Dziewczyna nie mogąc utrzymać sama wyciągu puściła korbę i odskoczyła na bok. Korba jednak, choć na szczęście lekko ale ją uderzyła. Upadła na ziemię. Antoni krzyczał ile sił: moja koza, moja koza! A Ignaś ocierał zerwanym listkiem babki płynącą smużkę krwi z czoła dziewczyny. - Maryś! Otwórz oczy! Powiedz, że nic ci nie jest. Dozorca przybiegł, podniósł leżącą na ziemi Marysię. - Rany Boskie! DziewczyZaczął ją ratować jak umiał, ktoś krzyczał: Dawajcie wodę! Trza ją oblać zimną wodą. I faktycznie polanie zimną wodą pomogło. Otworzyła oczy. - Już dobrze - powiedziała.
A z dołu szybu słychać było krzyki: Co tu robi to diable nasienie!

Klara Marzec


Okupacja na wesoło

Ciężkie i mroczne były to czasy. Polacy jednak nigdy nie tracili nadziei na odzyskanie wolności. Pocieszali się uzyskanymi czasami pozytywnymi informacjami o niepowodzeniu Niemców na froncie wschodnim, o akcjach partyzanckich i niepowodzeniach losowych niemieckich „bauerów". Nie obce im było nawet poczucie humoru. Płatali figle Niemcom, a nawet sobie nawzajem. We dworze w Krzykawce pracował przedwojenny wyrobnik dworski - Dębski. Był to bardzo wysoki, szczupły, dobrze zbudowany mężczyzna o wyglądzie poważnym, kamiennej niemal twarzy, prawie bez uśmiechu. Wygląd jego nie wskazywał na nadzwyczaj wysokie poczucie humoru i dowcip. Pewnego dnia spłatał jednak figla swemu koledze Glanowskiemu, który systecodziennie odwoził na stację do Sławkowa rumuńskimi wołami zaprzężonymi do dużej platformy, dziesiątki baniek mleka. Na platformie zawieszona była tabliczka z białym napisem: „Gutsverwaltung Krikawka" co oznaczało „Zarząd dóbr ziemskich w Krzykawce". W dużej oborze o wzorowym porządku, każda sztuka bydła posiadała tabliczkę z jej nazwą, rasą, wiekiem i bodajże z mlecznością. Potężny buhaj również posiadał tabliczkę: „Bulle Niderlandische rasse Schwarzweis 2 jahre", co oznaczało: „Buhaj rasy holenderskiej, czarno - biały, lat 2". Ten dowcipny Dębski zabrał tabliczkę od buhaja, zawiesił na platformie, a tę z platformy zawiesił buhajowi. Woźnica Glanowski nawet się nie zorientował, tym bardziej, że nie znał języka niemieckiego. Jak zwykle śmiało jedzie z mlekiem. Na Szymanówce pod Sławkowem, przed budynkiem żandarmerii stoi trzech żandarmów z rowerami, przygotowanych do wyjazdu. Zatrzymują woźnicę skinieniem ręki i charakterystycznym „Halt!". Woźnica zatrzymał woły. Co się dzieje? Niemcy zamiast kontrolować śmieją się do rozpuku, aż rowery odstawili, za brzuchy się trzymają. W końcu jeden z nich wypisuje mandat i łamaną polszczyzną mówi: „Ty płacić sztrof cwaj mark za zle tablica", Glanowski rzucił cichaczem upodobanym przekleństwo o k...!, żal było dwóch marek. Dwa dni musiał przecież na nie pracować. Wrócił do dworu, a kwitek oddał stojącemu przypadkowo w bramie zarządcyniemieckiemu zwanemu inspektorem. Ten przeczytał mandat, spojrzał na tablicę i wybuchnął śmiechem. Inspektor zwołał całą rodzinę, żonę i dwóch synów. Polecił zmienić tablice. Teraz dopiero woźnica Glanowski zorientował się o co chodziło. Inspektor zwrócił mu dwie marki za zapłacony mandat i dał mu jeszcze dodatkowo nagrodę w wysokości trzech marek, chyba za ubaw jaki mu zgotowali wspólnie z Dębskim.

Józef Liszka


Pryszczyca

Niemiecki zarządca dóbr dworskich w Krzykawce, znacznie powiększonych o zagarnięte pola uprawne miejscowych rolników, hodował ponad siedemdziesiąt krów. Obsługiwali je Polacy zatrudnieni przymusowo. Pewnego razu padła krowa. Niemiecki lekarz weterynarii stwierdził pryszczycę. Polecił krowę zakopać, poinstruował zarządcę jak to należy uczynić i odjechał. Obrano dogodne miejsce w ogrodzie, wykopano dół. Z łoskotem wrzucono cielsko do dołu i posypano wapnem. Cały proces „pochówku" trwał dość długo i widocznie zarządca poczuł się zmęczony lub głodny, udał się do dworku, polecając zasypać ziemią padłą krowę, przesypując warstwami palonego wapna dla dezynfekcji. Łopaty poszły w ruch, ale i nie tylko łopaty, bo wcześniej „uruchomiono" uprzednio przygotowane i ukryte noże w rzędach truskawek. Wykrojono najładniejsze połacie mięsa, odniesiono do skrytki nad pobliską sadzawką, by wieczorem zabrać do domów. Nagle ktoś krzyknął: Idzie inspektor!- Tak bowiem był z nakazu tytułowany zaądca. Ruch łopat uintensywnił się. Sypano ziemię i wapno. Gdy doszedł inspektor, krowy nie było widać, sterczały jedynie racice. Nachylił się nad miejscem „pochówku", popatrzył, pokiwał głową. Gut! Gut!- powiedział i odszedł. Mięso specjalnie spreparowane, by go - odkazić, znalazło się na stołach wielu mieszkańców Krzykawki. Żywność była na kartki, trzeba więc było sobie jakoś radzić, nawet kosztem wielokrotnego ryzyka. Za taki czyn groziła bowiem ostra kara, a z drugiej strony istniało niebezpieczeństwo zachorowania. „Akcja" należała raczej do udanych, gdyż nie było słychać o zachorowaniach.

Józef Liszka


Wesoły apel

Działo się to w 1950 roku. W internacie Państwowego Liceum i Gimnazjum Mechanicznego w Olkuszu na porannym apelu śpiewano pieśń „Kiedy ranne wstają zorze". Uczniowie ustawiali się rzędem wzdłuż długiego korytarza, twarzą do nich stał kierownik internatu. Sprawdzał wzrokiem obecność. Nie musiał wyczytywać, gdyż doskonale znał swych podopiecznych. Na apelu brakowało często naszego bardzo sympatycznego kolegi Władzia z ogromnym poczuciem humoru - lubił sobie pospać dłużej. Na sygnał „apel", głoszony przez dyżurnego internatu, zanurzał się głębiej pod kołdrę, tak by nawet głowy nie było widać i spokojnie „wciągał żółtko"- zasypiał jeszcze na kilkanaście minut. Na śniadanie przychodził prawie zawsze ostatni. Reprymendy kierownika nie pomagały. Władziu i tym razem nie wyszedł z sali na apel-spał. Kierownik nie denerwował się, widocznie miał przypływ dobrego humoru. Spoglądając spod okularów z ironicznym uśmieszkiem, półgłosem "powiedział: chłopcy wynieście Władka na apel. Ten „kawał" spodobał się kolegom. Otworzyli szerokie, dwuskrzydłowe drzwi do sali i wynieśli metalowe łóżko ze śpiącym Władkiem na korytarz. Już po paru wersetach pieśni Władziu się zerwał, rozespany, z błędnym wzrokiem, rozglądnął się i krzyknął: O, rany Boskie! - i uciekł w spodenkach na salę. Śmiech pensjonariuszy uniemożliwił odśpiewanie pieśni do końca, zaczynano parę razy bezskutecznie. To był wesoły apel. Władziu opowiadał później swe wrażenia: „Wczoraj wieczorem wróciłem późno z randki, a i lekcje trzeba było odrobić na następny dzień, więc spałem jak suseł. Gdy usłyszałem śpiew, wydawało mi się, że umarłem i leżę w trumnie". Do końca roku szkolnego nasz Władzio miał „uczulenie" na melodię tej pieśni. Zawsze przeżywał wewnętrzny wstrząs, gdy ją usłyszał. W następnym roku szkolnym już nie śpiewano, ówczesne władze zabroniły. Widocznie i nasz kolega, nawet wierzący i praktykujący doznał „spokoju ducha".

Józef Liszka


Nieboszczyk z brzytwą

Miałem chyba zaległości w nauce, bo na niedzielę nie pojechałem do domu zostając w internacie. Rano wstałem wcześnie, zabrałem się do rysowania projektu. Nagle słyszę krzyk kobiet dochodzący z korytaPrzerażony uchylam drzwi i ku zdziwieniu widzę pełny korytarz wystraszonych kobiet. W przeciwległych, otwartych drzwiach stoi kierownik internatu z częściowo namydloną twarzą do golenia. W ręku trzyma rozłożoną brzytwę. Nie rozumiejąc tej sceny, wycofałem się do swojego pokoju. Ucichło na chwilę. Po pewnym czasie otwierają się drzwi z łoskotem, wpada spłakana żona kierownika.- Kochany, idź na rynek i zerwij z kasztana klepsydrę o śmierci mojego męża, którą powiesiły jakieś łobuzy. Trochę mi się po drodze rozjaśniło całe to zajście, ale nie rozumiałem do końca. A to było tak: Złośliwi uczniowie, od których kierownik zbyt dużo wymagał na lekcji postanowili się „zemścić". Na kasztanie rosnącym nieopodal kościoła, tuż przy chodniku w rynku przyczepili pineskami klepsydrę. Ruch tego ranka był duży, tłumy ludzi udawały się na roraty. Kierownik i jednocześnie nauczyciel był człowiekiem znanym. Doskonały pedagog, fachowiec, dobry, uczynny człowiek. Grupa znajomych kobiet wracając z rorat udała się więc w odwiedziny ze współczuciem dla rodziny i modlitwą za duszę zmarłego. Można sobie wyobrazić ich szok, gdy w drzwiach ukazał się „nieboszczyk" z namydloną twarzą, z otwartą brzytwą w ręku.

Józef Liszka


Słoma do siennika

Rozpoczął się rok szkolny, należało rozlokować się w internacie. Jedną z wielu czynności było napełnienie siennika słomą. Czynność prosta, lecz uzyskanie słomy trudniejsze. Na targu można ją było kupić, jednak były trudności z czasem. Codziennie wykłady lub zajęcia warsztatowe stały na przeszkodzie. Jak na złość po zakończeniu zajęć plac targowy zamierał. Przez parę tygodni spaliśmy więc na sprężynach materaca, podkładając jakieś bety. Dobroduszny nasz kolega z Pomorzan w porozumieniu ze swym ojcem, obiecał nam dać słomy. Pewnego dnia po lekcjach udaliśmy się po obiecane snopy. Gościnny dom kolegi zatrzymał nas jednak do późnej nocy. Było ciemno, postanowiliśmy więc przyjechać po słomę kiedy indziej. Wróciliśmy do internatu, lecz tu natknęliśmy się na poważną trudność. Internat był zamknięty, kierownik spał, zbudzenie groziło konsekwencjami. Sprawdzamy więc na parterze internatu, czy któreś z okien jest niedomknięte. Znaleźliśmy takie w jadalni. Najprawdopodobniej szklarze uzupełniający szyby przed zimą nie domknęli okna. Kolega odemknął okno, wszedł do wewnątrz, stanął na długim stole. Ja natomiast miałem podać mu kolejno dwa rowery. Podałem pierwszy, potem drugi. Nagle nocną ciszę rozdarł trzask i brzęk stłuczonych tafli szkła opartych o ścianę jadalni. Kolega nie dostrzegł ich, opuszczając na nie rower. Przybiegł w piżamie rozespany i zdenerwowany kierownik z kilkoma uczniami i wystraszoną kierowniczką kuchni, zapewne łapać złodzieja. Jakież musiało być ich zdziwienie, gdy po zapaleniu światła zobaczyli swoich z rowerami. Nie martw się drogi Czytelniku! Konsekwencji nie było. Przez parę dni było dużo śmiechu.

Józef Liszka


Belferskie powiedzonka

Każdy z nas miał niewątpliwie nauczyciela, profesora, którego zapamiętał na całe życie i z sympatią go wspomina z powodu jego oryginalnych powiedzonek często używanych. Przytoczę poniżej niektóre z zapamiętanych przeze mnie.
Przed drugą wojną światową dzieci wiejskie często używały jeszcze słów gwarowych. Ot na przykład: Kupiłem se książkę. Uczeń, który użył określenia se, natychmiast spotkał się z repliką ze strony pani Tymbarskiej: ty se, jo se jydzmy se kiełbasę!, oczy wiście wypowiedziane to było nerwowo i szybko. Kto zaś z uczniów został przyłapany na gorącym uczynku przez kierownika Starkiewicza, pociągnął koleżankę za uroczy warkocz lub co gorsza stłukł szybę, został złapany za ucho i obowiązkowo musiał wysłuchać sakramentalnego: niewiniątko świcke zjadło! Pochodzący ze Lwowa profesor Rybicki, doskonały wykładowca, inżynier, praktyk i wynalazca, o bardzo głębokiej wiedzy technicznej i humanistycznej miał szereg powiedzonek rozśmieszających słuchaczy. Uczeń stojący przed profesorem, gotowy do odpowiedzi, został obstrzelony przenikliwym wzrokiem profesora, oceniony z powierzchowności i dopiero przepytany lub nie. Każde nazwisko wywoływanego do tablicy było celowo przekręcone. Kolega o nazwisku Adamik był czytany Adaamek, kolega Banyś był czytany Baanek, itp. Po wojnie bardzo modne były buty z cholewami, tak zwane oficerki. W takich oficerkach wypucowanych do połysku, przy tym w sukiennych spodniach koloru „khaki" stanął uczeń przed profesorem do odpowiedzi. Profesor spojrzał spod okularów i ocenił delikwenta: Ta ty taki kadet! Ty nie nadajesz się na inżyniera, a nawet na technika, ta ty powinien iść do szkoły kadetów! Siadaj! Uczeń dobrze odpowiadający na zadawane pytania oceniony był sprawiedliwie: Bardzo dobry! Ta widać, że ty karmiony szpakami. Test dla przyszłych techników i inżynierów często używany przez profesora, składał się z dwunastu pytań, na które trzeba było bezbłędnie odpowiedzieć. Był zawsze stosowany przy dopływie lepszego humoru u naszego profesora. Ta proszę odpowiedzieć na pytanie pierwsze: ile kilometrów kwadratowych ma Sahara? Pytanie drugie: z czego produkuje się papier chiński? itd. Po paru tygodniach na testy inżynierskie odpowiadaliśmy bezbłędnie.
Mimo swych siedemdziesięciu paru lat profesor nasz był zakochany w jakiejś uroczej - jak mawiał olkuszance. Często narzekał: Ta ten Olkusz to taka dziura, ja jej chciał kupić kilo czekolady, obleciałem cały Olkusz i nigdzie ja nie kupił. Innym bardzo sympatycznie zapisanym w mojej pamięci był profesor Władysław Turbas, jak wiadomo współtwórca wystroju rzeźbiarskiego kościoła w Bolesławiu. Wspaniały to nauczyciel, z talentem artystycznym i z szeregiem oryginalnych powiedzonek, rozśmieszających nas do łez. On się nigdy nie uśmiechnął, był jak posąg, wolno mówiący, wolno chodzący. Rysunku umiał nas nauczyć. Któryś z uczniów zapytał: Panie profesorze, ja skończyłem już ten rysunek, co mam następnie rysować? - Narysuj śmiejącego konia-padała odpowiedź. Lub: Panie profesorze, kiedy pan będzie odbierał rysunki do oceny? - Na rynku pod wodociągiem, w dni targowe. Częstym jego powiedzeniem było: Tooo, w tyyym! Gdy był zdenerwowany nieudaną pracą ucznia, kwitował swoje niezadowolenie: Psia krew! Bydlę! Bardzo mile wspominam swojego profesora geografii i języka rosyjskiego w szkole średniej - Majewskiego. Dystyngowany pan w okularach, wysoki, szczupły, siwy, z bogatym doświadczeniem życiowym i szeroką wiedzą, ze znajomością paru języków, doskonały ekonomista, specjalista w dziedzinie księgowości. Każdy uczeń kilkakrotnie w ciągu roku był pytany: Co to jest ekliptyka? Gdy się potknął w odpowiedzi lub nie wiedział, nie był już pytany. W najlepszym przypadku otrzymał dostateczny z dwudziestoma czterema minusami. Gdy wyprowadziliśmy profesora z równowagi, mawiał: Siadajcie świniopasy jedne.

Józef Liszka


Bukiet

Pewien prominent partyjny w zakładach miejscowych postanowił ukończyć maturę. Uczęszczał do szkoły nadzwyczaj gorliwie. Minęły cztery lata mozolnej pracy. Mozolnej, bo to trzeba było godzić obowiązki pracy zawodowej i rodzinne z nauką. Stanął w końcu przed komisją egzaminacyjną na maturze. Zadano mu szereg pytań, na które nienagannie odpowiedział. Na koniec egzaminu zapytano go: Proszę powiedzieć nam jak brzmi liczba mnoga słowa kwiat. Nie namyślając się długo egzaminowany odpowiedział: -Bukiet. Rozumowanie było „logiczne". Dużo (mnogo) kwiatów- to przecież bukiet. Członkowie komisji parsknęli śmiechem. Nie dało się być poważnym w tym momencie.

(Zasłyszane opowiadanie zapisał Józef Liszka)


Plansze czy flansze?

Zbliżało się święto pierwszomajowe. By godnie go uczcić, powołano w zakładzie komitet organizacyjny. Na jego czele- jak to zwykle bywało- stanął pierwszy sekretarz partii. Na naradzie komitetu przedstawił uprzednio opracowany program. Przewidział on rozwieszenie „flansz” propagandowych. Chodziło oczywiście o plansze, a nie o flansze używane do łączenia rur przy pomocy śrub.

(Zasłyszane opowiadanie zapisał Józef Liszka)


Zając na rowerze

Jakiś czas temu mężczyzna jadący na rowerze potrącił jedną z mieszkanek Bolesławia. Przyjechało pogotowie i lekarz pyta poszkodowaną: - Co się stało? - A! Panie! Jechał Zając na rowerze i ... mnie najechał!- mówi rozżalona kobieta. - Jaki znowu zając?- dziwi się lekarz.- A! Ten co gra na trąbie!- Co też pani opowiada? A widział to ktoś jeszcze?!- Tak!- A kto?!- A...Wilk... Lekarz nie specjalizował się w charakterystyce nazwisk z naszego terenu. Skierował więc nieszczęsną pacjentkę na obserwację psychiatryczną do szpitala...

Beata Bazan - Bagrowska


Komputerowy umysł

Wysokiej klasy elektronik o anegdotycznym imieniu Janek miał ścisły umysł. Chodził zamyślony i nie zwracał uwagi na życiowe drobiazgi. Wysłany na delegację do Katowic, dokładnie wypełnił zadanie i późnym wieczorem zadowolony wrócił do domu. Po przekroczeniu progu, wyjątkowo żywo opowiadał żonie o tym, że wracając z Katowic spotkał swego najlepszego kolegę ze studiów. Przerażona żona krzyknęła: - Janek! A gdzież twój samochód? Przecież pojechałeś samochodem, dlaczego wracałeś pociągiem? Gdzie nasz samochód? Janek trzasnął drzwiami, pośpiesznie udając się na dworzec. Najbliższym pociągiem udał się do Katowic, szybkim krokiem na parking obok zjednoczenia, by następnie wrócić samochodem do zaniepokojonej żony. Tak nasz Janek „komputerowy umysł" był zamyślony rozważaniami zawodowymi, że zapomniał czym pojechał na delegację.

(Zasłyszane opowiadanie zapisał Józef Liszka)


Dylemat

Inną przygodę miał nasz Janek w kilka tygodni później. Siedział wczoraj do późnych godzin nocnych nad opracowaniem rewelacyjnego projektu racjonalizatorskiego. Następnego ranka miał więc trudności ze wstaniem. Opóźniony w porannych czynnościach, nie zdążył zjeść śniadania, szybko się ubrał, włożył też jesienny płaszcz i wybiegł do pracy. Za nim podążały do pracy liczne grupki robotników. Pierwsza grupka idąca za Jankiem miała dylemat. Chodziło mianowicie o to, czy też jest to złudzenie w trwającej jeszcze szarówce mgielnej. Przyśpieszyli kroku, by z bliska rozwiązać „problem". Dostrzegli - o dziwo- że Janek rzeczywiście idzie do pracy w białych spodniach. - Panie Janku!- zagadnęli. Cóż się tak pan dzisiaj wystroił na biało? Janek uchylił nieco rozpięty płaszcz...- Rany Boskie! Zapomniałem włożyć spodni! Zawrócił biegiem do domu, by dokonać uzupełnienia w ubiorze.

(Zasłyszane opowiadanie zapisał Józef Liszka)


Jajecznica na obiad

Wiciu wrócił dzisiaj z pracy bardzo głodny. W domu nie zastał żony ani przygotowanego zazwyczaj obiadu. Na stole leżała kartka z napisem: „Wyjechałam do córki, wrócę późnym wieczorem". W tej sytuacji trzeba było pomyśleć o przygotowaniu posiłku samemu. Zauważył, że na kredensie leży sześć jajek, obok stoi słoiczek z olejem. Zapalił kuchenkę gazową, postawił na niej patelnię, polał olejem, szybko rozbił jajka, posolił, zamieszał parokrotnie i jajecznica gotowa. Do tego bułka z masłem i herbata miały zastąpić obiad. I zastąpiły, lecz jajecznica nie smakowała, była jakaś taka dziwna, ale zjeść się dało. Porządkując statki Wiciu dostrzegł, że zamiast oleju słonecznikowego użył do jajecznicy epidianu- składnika uniwersalnego kleju do osadzania kotew przy obudowie górniczej. Wiciowi miał służyć w połączeniu z utwardzaczem do sklejenia pękniętej umywalki porcelanowej. „Ta, kurde Olek, dobrze, że ja mam koński żołądek"- skwitował zajście Wiciu.

(Zasłyszane opowiadanie zapisał Józef Liszka)


Rozpaczliwy głos


Wiciu kończył budowę szamba. Należało jedynie usunąć szalunek i szambo gotowe. Wstawił więc nasz bohater drabinkę do okazałego rozmiarami betonowego szamba, wszedł, a że drabina przeszkadzała w usuwaniu desek szalunkowych i słupków drewnianych, silnym ruchem wyrzucił ją przez właz na powierzchnię. Potem kolejno deska po desce i słupek po słupku rozebrał szalunek. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie drobny problem sąsiadów krzątających się po podwórzu na swej posesji. - Tato- mówi syn do ojca - słyszę jakiś głuchy głos, jakby spod ziemi. Ojciec wytężył słuch...- Ja nic nie słyszę, wydaje ci się synu. Po chwili syn mówi to samo:- Tato, słyszę nasilający się rozpaczliwy głos. Zaniepokojeni poczęli penetrować najbliższy teren. Gdy zbliżali się na teren budowy szamba, glos stawał się wyraźniejszy.- P-o-m-o-c-y! P-o-m-o-c-y! Okazało się niebawem, że Wiciu wyrzucił z szamba drabinę i nie mógł wydostać się na powierzchnię. -"Ta mało brakowało i nocowałbym w szambie"- skwitował Wiciu lwowskim, melodyjnym akcentem.

(Zasłyszane opowiadanie zapisał Józef Liszka)


Trzy talerze pierogów

W latach trzydziestych ojciec mój pracował w trzyosobowym zespole cieśli. Budowali oni drewniane domy, budynki gospodarcze i dachy. Prace wykonywali w okolicznych wioskach. Zwyczajem było, że gospodyni, u której pracowali gotowała im obiad. Dochodziła pora obiadowa, pusty żołądek zaczął się upominać o swoją należność, zaczęto wiec zgadywać co dzisiaj będzie na obiad. Jeden twierdzi, że (kulki ziemniaczane), drugi, że kluski tlone, bo słonina się skwarzy. Ojciec... twierdził, że na obiad będą pierogi, bo widział zerkając do okna, że gospodyni sklejała pierogi śliniąc je w celu lepszego zaklejenia serowego nadzienia. W takim razie my jeść pierogów nie będziemy! - wykrzyknęli jednogłośnie współtowarzysze ojca. Ojciec był przeciwnego zdania: - ładna i miła kobieta, to ja będę jadł. Podczas tych dysput gospodyni stanęła w drzwiach zapraszając cieśli na obiad sympatycznym głosikiem. Wchodzą do kuchni... na stole widzą przygotowane trzy pełne talerze - pierogów kraszonych skwarkami! Spoglądając na siebie, siadają przy stole. Chwila konsternacji, jeść, czy nie jeść? - Jeden powiada, że nie może jeść pierogów, bo mu szkodzi ser. - Drugi, że nie jest głodny, on raczej chętnie by się coś napił, późno dzisiaj jadł śniadanie. Ojciec natomiast wsuwa pierogi jeden po drugim, skorzystał nawet z odstawionej porcji kolegi. Po obiedzie brygada przystąpiła do pracy, lecz dyskusja na temat klejonych śliną pierogów nie ustawała. Dopiero pod wieczór, na końcu dniówki ojciec oświadczył, że to był żart z jego strony, że to tylko udało mu się odgadnąć co będzie na obiad. Nie dano mu jednak wiary, święcie wierzyli w to, że pierogi były jednak klejone śliną.

(Z przekazu Ojca zapisał Józef Liszka)


Stara piłą

Brygada ciesielska posługiwała się na budowie dwiema piłami. Jedną krótką, starą piłą, którą można było ciąć belki w pojedynkę i drugą nową, długą piłą przeznaczoną do cięcia przez dwie osoby. Cieśla znajdujący się na dachu domu, chcąc uciąć łatę na wymaganą długość krzyczy do swego kolegi na ziemi: A-n-t-e-k! G-d-z-i-e t-a s-t-a-r-a p-i-ł-a?? Zamiast odpowiedzi Antka słyszy zapijaczony głos kobiecy: Gdziem piła, tom piła, alem zapłaciła. A tobie gówniarzu co do tego? Przypadek zrządził, że podczas poszukiwania starej piły ulicą szła pijana kobieta wracająca rano z nocnej libacji poprawinowej.

(Z przekazu Ojca zapisał Józef Liszka)


Legendarny lekarz

Doktor Stanisław Czachórski był powszechnie znany w Bolesławiu i jego okolicach. Był bezinteresowny, ściśle przestrzegający etyki lekarskiej, społecznik i dobry lekarz. Szybko stał się legendą jeszcze za życia. Nie znosił on symulantów i wyrzucał ich za drzwi, ale w nadzwyczaj kulturalny, a często nawet w dowcipny sposób. Pewnego razu zgłosił się do niego pracownik kopalni symulując chorobę. Lekarz szybko się poznał na kombinatorze. Nakazał położyć mu się na leżance lekarskiej brzuchem na dół z rękami zwisającymi. Pacjent leżał dziesięć, dwadzieścia minut... Lekarz tymczasem przyjmował innych chorych, jakby o nim zapomniał. Zdenerwowany nieco symulant pyta podniesionym głosem: „Panie doktorze! Jak długo tu mam leżeć?" Lekarz ze spokojem i lekką ironią odpowiada: „Aż wam się piasek z rękawów wysypie". Na tym skończyła się wizyta lekarska symulanta. Przejeżdżając bryczką koło bolesławskiego cmentarza miał zwyczaj mówić do woźnicy: Panie Antoni! Pan wie o tym, że wszyscy tu spoczywający, to moi pacjenci? Często, sławiąc zalety swej żony mówił: „Moja żona jest najlepszą gospodynią w okolicy. Ona doskonale wie, ile bochenków chleba można upiec z jednego kilograma mąki.

(Zasłyszane opowiadanie zapisał Józef Liszka)


Górnik kucharzem

Górnik Antoni wcześnie odszedł z kopalni na emeryturę, jego żona jeszcze pracowała. Przypadł mu więc obowiązek gotowania obiadów lub w najgorszym wypadku przygotowania ich tak, by żona mogła szybko dokończyć. Gotowanie nie szło mu najlepiej, by nie powiedzieć trudno. Zdarzały mu się przypadki dwukrotnego solenia potraw, to znów zapomnienia o tym obowiązku. Raz nawet odcedził rosół zamiast ziemniaki. Żona nie czyniła z tego powodu scen, czy nawet zarzutów, tolerowała wypadki męża z wyrozumieniem. On nie do tego stworzony... dobrze, że domu przypilnuje i w piecu napali. Przed wyjściem żony do pracy Antoni otrzymał informację o tym co należy przygotować na obiad. Dzisiaj - mówi żona do męża - na obiad ugotuj ziemniaki z kwaśnym mlekiem, które jest w lodówce. Górnik dobrze zapamiętał polecenie, obrał ziemniaki, wypłukał, wstawił na rozgrzane blachy pieca kuchennego, zalał kwaśnym mlekiem i gotuje. Przychodzi żona z pracy i już w klatce schodowej odczuła, że obiadu dzisiaj nie będzie. To był szczyt „umiejętności" kulinarnych naszego górnika.

(Zasłyszane opowiadanie zapisał Józef Liszka)


Słabości Grzesia

Grzesio miał wysokie poczucie humoru. Trzymały go się kawały. Z języka polskiego nie był najlepszy, miał trudności z interpunkcją. Wiedział tylko na pewno, że na końcu zdania stawia się kropkę. Dzisiejszy dzień uważał za udany, bowiem temat klasówki z języka polskiego był na miarę jego możliwości. Ze swoją słabością - z interpunkcją - też sobie poradził, na końcu opracowania szeregiem postawił kilkanaście przecinków, dwukropków, znaków zapytania i na wszelki wypadek trzy wykrzykniki. Na końcu tego szeregu znaków interpunkcyjnych napisał: baczność! Rozejść się! Tu wiedział, że należy postawić wykrzykniki.
Z języka rosyjskiego Grzesio też nie był najlepszy. Litery alfabetu poznał szybko i pięknie je pisał, miał jednak trudności w zapamiętaniu słówek, szczególnie na początku nauki w liceum. Już po kilku lekcjach profesor ogłosił dyktowku. Piszitie, i tu dyktuje kolejne zdania. Jednak co chwilę mówi: - toczka, zapiataja, toczka, zapiataja...Grzesio pisał wiernie co słyszał, nie wiedząc o tym, że zamiast pisać słownie zapiataja, należało postawić przecinek, a zamiast pisać słownie toczka, należało postawić kropkę. Proszę wyobrazić sobie dyktando poprawione czerwonym ołówkiem: - Całe czerwone!
Była niedziela, na ławeczkach przy głównej ulicy wioski siedzieli mieszkańcy wioski, odpoczywali po całotygodniowej pracy. Grzesio usiadł na rowerze i spacerkiem jedzie, kłania się na lewo i prawo. Zauważył, że dzisiaj wszyscy są wyjątkowo weseli, uśmiechnięci a nawet roześmiani. Myśli sobie: - Jestem widocznie ładny chłopiec, bo dziewczyny tak ładnie śmieją się do mnie. Z takim przekonaniem, wesoły wrócił do domu. I byłoby wszystko w porządku, gdyby nie to, że schodząc z roweru zauważył, że rozporek ma zupełnie otwarty, a z niego wystaje dolny róg białej koszuli. Opowiadając o tym, jak wyobraża sobie swoją żonę, którą w przyszłości będzie miał niewątpliwie, mówił: - Chcę mieć taką żonę, by była wyłącznie moja, by mężczyźni nie interesowali się nią. Najodpowiedniejsza byłaby taka, że gdy pójdę do pracy i zostawię żonę samotną przy otwartych oknach i drzwiach nikt do niej nie przyjdzie.

Józef Liszka

Swaty

Działo się to dawno, dawno temu, kiedy mężczyźni nosili suknie. Pewien zamożny gospodarz miał syna, starego kawalera. Syn nie cieszył się powodzeniem u dziewczyn. Był przystojny, lecz nadzwyczaj nie-rozgarnięty, gapowaty. Ojciec chciał koniecznie ożenić syna. Wybrał się więc z synem w swaty. By się spodobał dziewczynie, kupił mu piękną, lnianą haftowaną suknię i długi po kostki płaszcz. Przed wyjściem ojciec pouczył syna, jak się powinno u dziewczyny zachować. - Masz w pewnej chwili uchylić płaszcz, by dziewczyna mogła podziwiać nową suknię. - Dobrze tato, ale kiedy mam to uczynić? - Ja cię potrącę lekko w nogę, to będzie znak, że w tym momencie masz uchylić płaszcz. - Dobrze tato. Wnet znaleźli się u dziewczyny. Siedzą przy stole, lecz syn czuje się „spięty". Nerwowo obraca czapkę. Ojciec uznał, że nadszedł odpowiedni moment, by syn pochwalił się suknią. Trącał go dość mocno w stopę. Syn wzdrygnął się upuszczając czapkę na podłogę. Gdy się schylał płaszcz rozchylił się sam. Lecz o dziwo! Pod płaszczem nie było sukienki, bo ojciec nie dopilnował, by syn gapa ją włożył. Ojciec trącnął syna jeszcze raz, ale było to raczej kopnięcie spowodowane zdenerwowaniem z zaistniałej sytuacji.

( Z przekazu zapisała Klara Marzec)


Kanapka, czy tapczanik?

Mała Ela biega z dziećmi po podwórku, nagle wbiega zdyszana do domu i krzyczy: - Mamo!!! Zrób mi takie coś jak ma Terka. - Co takiego kochanie? Pyta mama. - No wiesz - taki chlebek, masełko i pomidorek, no wiesz... taki, taki tapczanik.

(Zapisała Alina Frąs)


Kożuch, czy futerko?

Małej Magdusi babcia podała śniadanie, bułeczkę i mleko. Ponieważ mleko było gorące, Madzia zajęła się rysowaniem. Po dłuższej chwili babcia zauważyła, że dziecko nie je i zaczęła zachęcać: - Jedz Madziu, bo mleko wystygnie, jedz. Tymczasem Madzia spojrzała do garnuszka z obrzydzeniem i krzyknęła: - Babciu! Zdejm to futro, bo nie mogę pić takiego mleka.

( Zapisała Alina Frąs)


Śniadanie z namaszczeniem

Mała Kasia je śniadanko. Żuje powoli i widać, że myślą jest chyba w świecie pokemonów. Dziadek obserwuje Kasię… po chwili pyta: Kasiu, dlaczego jesz śniadanko z takim namaszczeniem? – Oj dziadziuś, dziadziuś – mówi Kasia – nie z namaszczeniem tylko z masmiksem.

(Zapisał Józef Liszka)

Czarne gęsi

Dzisiejszej nocy gospodarzowi skradziono pięć białych, dorodnych gęsi. Od tej pory obserwował podwórka sąsiadów, może je gdzieś znajdę - myślał sobie. U swego sąsiada Michała zauważył pięć gęsi, których dawniej nie widział. Wszystko by się zgadzało, tylko te nowe gęsi u sąsiada są czarne. W każdym następnym tygodniu czarnych gęsi ubywało. Sąsiad ubijał i wsadzał do garnka jedną w tygodniu. Gdy ostatnia znalazła się w garnku u Michała odbywała się libacja, na której nie zabrakło trunków wyskokowych. Po paru kieliszkach i przypływie humoru wyznał biesiadnikom: - Ukradłem u sąsiada pięć gęsi. Ta ostatnia jest właśnie w garnku. By nie wzbudzić podejrzeń sąsiada o kradzież, białe gęsi wpuściłem z dachu kominem, gdy znalazły się w sieni były czarne. Sąsiad do dzisiaj nie zorientował się, że te czarne, malowane sadzami gęsi - to jego gęsi.

(Zasłyszane opowiadanie zapisał Józef Liszka)




Powrót do treści | Wróć do menu głównego